wtorek, 4 grudnia 2012

Bałkany, podróż w nieznane. 2011



Decyzja o terminie wyjazdu padała dość spontanicznie, słabo pamiętam ale około 2-3 dni wcześniej. O tym gdzie jedziemy zdecydowaliśmy już wcześniej. Kraj położony na wybrzeżu Morza Adriatyckiego, powstały z podziału Serbii – Czarnogóra.
Powodem, była chęć przeżycia niezapomnianej przygody, posmakowania Bałkańskiej urody, ahhh te dziewojki i tak właśnie było…
Czas: Wybraliśmy 14 dni początku września, ponieważ jest to miesiąc już poza sezonem, co wiąże się z różnymi udogodnieniami, a przede wszystkim: brakiem tłoku : ) Temperatury, są wciąż bardzo wysokie, czego doświadczyliśmy na własnej skórze. Ostatecznie, zajęło nam to 10dni.
Koszt: Chcieliśmy wydać jak najmniej ‘pieniędzorów’, zatem zabraliśmy ze sobą namiot, suchy prowiant, nóż i aluminiowy kubek, a może ameliniowy? Nie ważne, brakowało tylko dobrej mapy.
Zmieściliśmy się w kwocie około 1600zł na osobę, a powodem był środek transportu jaki wybraliśmy – pociąg, na który wydaliśmy około 1000zł…
Trasa: Jak to spontaniczny wyjazd, trasa kreowała się wraz z wynurzeniem się z klatek schodowych. Spakowani po kres możliwości plecaków, co ostatecznie nie było dobrym pomysłem o czym przekonały się nasze umięśnione ‘barki’.
RUSZAMY!
Pociąg do Katowic - godz. 10:00?, gdzie spotykamy dziewczynę polsko- norweskiej narodowości, śmigającej zawodowo na łyżwach.
W Katowicach, podejmujemy decyzję o przebywaniu krótkich trasach skierowanych w kierunku półwyspu bałkańskiego. Kierunek Brno, z przesiadką w Ostrawie, był to pierwszy słowiański smaczek, lecz zaraz wyruszamy w kierunku Bratysławy, więc Republice Czeskiej mówimy: sbohem.
Wieczorem jesteśmy w stolicy Słowacji, gdzie okazuje się, że kolejny pociąg, który umożliwi nam zrobienie kolejnego kroku, dokładnie do Budapesztu jest dopiero rano, chyba jakoś o 7:00.


Skoro świt wsiadamy do pociągu, nieco zmarnowani, bardzo szybko docieramy do kolejnego miasta przez który przepływa Dunaj, który nie chciał nas opuszczać. Śniadanie pod jednym z dworców kolejowych i ruszamy dalej w kierunku tajemniczego Belgradu…

Podróż potrwała cały dzień, krajobraz który nam towarzyszył zdawał się jeszcze bardziej wydłużać trasę. Rozległe niziny, czasami jakieś samotne chatki i miasteczka. Przejście graniczne, stoimy dobre pół godziny, wchodzi gościu z karabinem, sprawdza nasze dowody i wychodzi.
Dojeżdżamy do stolicy Serbii, o której tak mało wiemy i pierwsze co widać z okna pociągu to miasteczko slumsów, położone tuż przy centrum, wiec mamy pierwsza pocztówkę z wakacji…

Wysiadamy, przepoceni z upalnego przedziału i od razu zmierzamy do publicznej toalety, a co tam płacimy w dinarach. Po ukąpaniu się w umywalce, dowiadujemy się, gdzie możemy stamtąd dojechać, na całe wszczęcie okazuje się, że dojedziemy nad samo wybrzeże maksymalnie 30 km  od granicy Albańskiej – Bar.
Lecz do pociągu mamy kilka godzin, dzięki temu mamy czas, by powierzchownie obejrzeć miasto. Zaraz po wyjściu z dworca i 300-tu metrach przebytych pieszo napotykamy piękne, monumentalne budynki, a tuż koło nich potężne budynki zbombardowane dzięki NATO.  Przechodzimy właściwie pod nimi, dzięki zabezpieczeniu, zbudowanemu z desek, które z pewnością są w stanie zatrzymać drobne kamyczki spadające z rozwalonej elewacji. Gdy pod nim przechodziliśmy serce zaczynało mocno bić, ale to nie oznaczało, że jesteśmy ‘miętcy’!

Można zauważyć solidne zabezpieczenia. U nas by to nie przeszło… My na całe szczęście mamy ‘unię europejską’.


To jakiś budynek… który spotkaliśmy trochę później.
Najedzeni, czekamy już na peronie, zaczynają się zbierać ludzie i otwierają pociąg. Jesteśmy dżentelmenami, więc pomagamy starszej kobiecie wnieść walizkę do przedziału i zaraz potem zaczynamy szukać naszych ‘siedzisk’. Okazuje się, że trafiamy do przedziału gdzie siedzą dwie starsze kobiety i jedna dziewojka( Branka), jedną z tych kobiet jest ta której pomogliśmy przy wsiadaniu. Oznaczało to natychmiastowego pochwalenia nas kobiecie siedzącej obok, z czego wywołała się rozmowa polsko-serbska. Na początku było trochę ciężko zrozumieć panię, ale One nie poddawały się mówiły, tłumaczyły wytrwale. Wsiadł jeszcze stary wojownik serbski, który opowiadał Markowi jacy to są Bośniacy(więcej gestów niż słów- nie do opisania). Spaliśmy tylko chwilę, dzięki temu nie przegapiliśmy niesamowitych widoków.  No i zaobserwowaliśmy betonowy Most Đurđevića do dziś zachwyca wielkimi łukami przecinającymi w poprzek Kanion Tary.





 Po spędzeniu nocy z naszymi nowymi przyjaciółkami, byliśmy przygotowani językowo na podbicie  Montenego.

Do ostatniej stacji(Bar) dojechaliśmy już sami, co pozwoliło nam na uświadomienie sobie, że jesteśmy zdani tylko na siebie, co nie było przeszkodą.
Jesteśmy u celu, nie było zastanowienia dokąd zmierzamy, ponieważ jest przeraźliwy upał i jeszcze te plecaki… idziemy ku more. Lecz, okazało się to nie takim łatwym zadaniem, szliśmy po tej miasteczkowej pustyni i myśleliśmy, że już tam uschniemy. Gdy już myśleliśmy, że jesteśmy już przy morzu, okazało się że to port w którym stały wielkie statki, cóż idziemy dalej szukać plaży.

Po jakiś 15 min dochodzimy do niej, cieszymy się jak „koza do woza” i wskakujemy do wody, która jest jak dłonie pięknej nauczycieli, które dotykają Cie wszędzie ale nie tam gdzie trzeba.
Leżąc na plaży i podziwiając otaczający nas nowy dom, otwieramy ‘wodę polską’, która smakuje jak na grillu w upalny dzień sierpnia.
Ok, wakacje ale gdzie śpimy?
Gdy, siedzieliśmy na plaży podszedł do nas miejscowy ‘ciapaty’, którego spytaliśmy, czy jest może gdzieś w pobliżu jakiś camp. Okazało się że nie ma ale powiedział, że możemy rozbić się w parku tam będzie bezpiecznie, no i tak oczywiście nie zrobiliśmy. Postanowiliśmy znaleźć miejsce na namiot w jakiejś dziczy, na zboczu którejś z gór, które były porozrzucane w około. Po jakiś 30 minutach marszu, znaleźliśmy taką miejscówkę, tuż przy torach, był to jedyny płaski kawałek terenu, więc nie mieliśmy wyjścia. Zostawiliśmy plecaki i wakacjiowaliśmy do kolejnego dania, rano znaleźliśmy w lesie, 100 metrów od naszego namiotu źródełko, w którym była lodowata woda, dzięki temu mieliśmy bieżącą, pitną wodę.



Jako, że było po sezonie turystycznym, nie było zbyt wiele ludzi, nawet mieszkańców, więc pomyśleliśmy, że rano wyruszymy stopem wzdłuż wybrzeża, jednak tak się nie stało. Marek, wypatrzył dwie dziewojki, z którymi chcieliśmy mieć dzieci, więc zostaliśmy do dnia w którym wracały do Serbii, w której mieszkały.
Po spędzeniu 5-6 dni w Susanj, co okazało się po 3 dniach, a spowodowane było to tym, iż oślepieni słońcem w pierwszy dzień, przeszliśmy Bar i nawet nie wiedzieliśmy znaku… ale nic straconego. Wsiedliśmy w pociąg jadący do Podgoricy, już wiedzieliśmy, że jeżeli się gdzieś zatrzymamy nie starczy pieniędzy na dojechanie do Polski

Jezioro Szkoderskie, leżące na granicy Czarnogóry i Albanii.
Tory przecinają wody jeziora, jak Kleopatra.

W Podgoricy kupiliśmy od razu bilety do Belgradu na wieczór(kilka godzin później) co ostatecznie okazało się wielkim błędem. Chodząc po upalnej stolicy zauważyliśmy tylko średniej wielkości miasto, dość puste. Usiedliśmy na jednym z deptaków i zaczęliśmy pić rakije, zakupioną wcześniej w Susanj. Po chwili podchodzi do nas dziewczyna i pyta po englishu; ‘czy jesteśmy turystami i czy może się przysiąść’. Oczywiście, ze się zgodziliśmy i siedzieliśmy teraz w trójkę; Juli, Marek i Miłosz. Opowiadała nam jak to na stopa podróżuje po europie i nocuje dzięki – couchsurfing.com. Zapada zmrok i na ulicy zaczynają pojawiać się ludzie, my już nie co zaniepokojeni tym wydarzeniem sprawdzamy jeszcze raz godzinę odjazdu naszego pociągu, który jest już za nie długo. Juli, postanawia nas odprowadzić na dworzec, bo i tak czeka na swojego księcia, u którego będzie mogła przenocować, lecz po drodze się gubi, ponieważ gdy wychodzimy z naszej miejscówki pojawia się ogromny tłum, znany z ulic Tokio.  To tylko popsuło nam humory, no ale nie stać  nas na to by odpuścić sobie bilety.



Bajera młodych ciapków „dej no szluga” - oczywiście w języku czarnogórskim. Obok Juli.
Wsiadamy do pociągu!  Oczywiście w pociągu panowała niewyobrażalna atmosfera, jedna wielka popijawa, która chociaż  po części zrekompensowała przymusowy wyjazd z Tokio(kolejna nauczka, by nie kupować wcześniej biletów). W przedziale mieliśmy dwie seksualne Niemki, co natchnęło nas był z niego wyjść. Dzięki temu, poznaliśmy Duszana, który towarzyszył nam całą podróż ze swoją, jak się okazało rano, dziewojką… a pierwszym pytaniem jakim nam zadał było ile trzeba dać za dziołche w Polsce.

Między narodowy dzień wrotek w Belgradzie.



Błąkamy się znów po Belgradzie, gdzie napotykamy Koko Bar, który znajduje się w wąskiej uliczce z street Artem na elewacjach. Wchodzimy w nią i po drodze do Koko, słyszymy taneczną muzykę wydobywającą się za uchylonych drzwi. Zaglądamy do środka i od razu powstają zdjęcia, ukazała nam się grupa tańczących dziewcząt w skąpych strojach. Od razu nas zaprosiły do środka. Tańczyły chyba tylko dla nas, tu nie ma co pisać – co ja patrzę.

Ana Dedeic, na czele.
Po tańcach przychodzi czas na ochłodzenie… zimne piwo w Koko, gdzie okazuje się, że za dwie godziny jest koncert jazzowy. Mieliśmy pociąg właśnie za taki czas, no cóż muzyka ważniejsza, a pieniądze na powrót ‘się tracą’… Koncert był bardzo great! Może dzięki temu, że poznaliśmy kolejne dwie Serbki – mniam. Niestety koncert skończył bardzo wcześnie około 24, dziewczyny musiały rano wstać do pracy, więc zrobiło się pusto.

Na dodatek okazało się ze wydaliśmy już prawie całą kasę z karty, i zostało trochę dinarów i forintów, na szczęście to przeszło. Chodź nie byliśmy pewni czy to był dobry ruch, w innym wypadku musieli by nam dać prace i zostali byśmy tam jeszcze na trochę. To dopiero była by przygoda…
Mieliśmy już bilety na ranny pociąg, więc czekała nas długa noc. W parku spotkaliśmy dwie Rosjanki, jedna z nich pracowała w Gazpromie ‘zakręće vam kurek od gaza!’ I tak spędziliśmy kilka godzin rozmawiając o ich ograniczeniach (Nic nasz nie obchodzi, więc o co wam chodzi).
Przed wyjazdem w stronę placków węgierskich.
W pociągu spotykamy dziewczyny z Australii, podróżujące po całej europie i faceta z Wrocławia z synem, wracających z Gruzji. Piękna wyprawa, Bułgaria – Turcja – Gruzja… wcześniej wozili się pociągiem transsyberyjskim, każdy z tych wyjazdów to jakiś miesiąc – to dopiero wakacje. U Placków węgierskich jemy wspólnie kebab i się żegnamy (z Markiem zostajemy… dlaczego? Przecież mamy tylko na bilet do Słowaków…) Już wiem, ponieważ wiemy już że będziemy musieli  łapać stopa do Polski, wiec lepiej spędzić noc w Budapeszcie, niż znowu w Bratysławie. No i zwiedziliśmy to czarujące romantyzmem miasto, ale ile można zwiedzać bez pieniędzy. W nocy można spotkać ewentualnie ciapatych pytających;  ‘kokain? Marihuana?’, chodź źle to opisałem, nie da się od nich opędzić, tym bardziej jak czekasz na otwarcie dworca, ponieważ jest on zamknięty od 24 do 3…



 Hipnotyzujący Parlament przy Dunaju.
Jesteśmy już w Bratysławie, kupujemy mapę miasta i ruszamy, po godzinie pakujemy się na autostradę, obsługa autostrady ściąga nas na stacje benzynową i ostrzega przed 500 jurkowym mandatem. Ale jesteśmy zmuszeni znowu na nią wejść i zaraz zabiera nas Czech swoją Skodą. Zawozi nas za Brno i zostawia na autostradowej Stacji paliw, skąd zabiera nas Cieszyński chłopak z dziewczyna i wyrzucają nas po stronie Czeskiej. Stamtąd mamy już transport do naszych klatek schodowych, wraz z naszymi zapakowanymi plecakami.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz